Volcán Villarrica
21 stycznia
Znajoma odwiozła mnie do miasta, gdzie znalazłem hostel (dopiero drugi do którego podszedłem miał miejsce) i poszedłem do kawiarni - drugie śniadanie i spisanie bloga.
Jutro idę na wulkan Villarica, a pojutrze chcę jechać do Santiago, a może nawet na Atacamę. Plan jest taki żeby trochę zagęścić ruchu i uciec szybko z Chile 😅. Coraz mniej planowego czasu, a dodatkowo jest tutaj za drogo na siedzenie i nic nie robienie 🤭
Planuję też kupić bilety powrotne do Europy na końcówkę marca, początek kwietnia.
22 stycznia
Pobudka o 5, ogarnięcie się, śniadanie i przewodnik zgarnia mnie o 6 z hostelu. Niestety nie można sobie tak po prostu samemu iść na wulkan, więc trzeba było ogarnąć agencję. Dostałem polecajkę od znajomych i trochę mniejszą cenę więc w sumie spoko 🙈
Jesteśmy w sumie grupą 10 osobową, w tym 4 przewodników i 5 izraelczyków 😅 Szybko zostałem rozpoznany jako znajomy, jako że jedyny próbowałem po mówić po hiszpańsku 😀
Pierwszy fragment szlaku można było przejechać kolejką, ale ja razem z już znajomą przewodnik - Irme, poszliśmy szlakiem. Dobrze mi się rozmawiało po hiszpańsku i tym razem w zasadzie wszystko rozumiałem, dobór odpowiedniego rozmówcy jak na razie pełni kluczową rolę w komunikacji w tym języku 🤣
Byliśmy szybsi niż kolejka i dzięki temu mogliśmy sobie robić dłuższe przerwy. Niestety w międzyczasie pogoda się trochę zepsuła i widoczność bardzo spadła. Było zimno, zwłaszcza jak doszliśmy do śniegu, ale bez rękawiczek też się dało iść. Zakładaliśmy raki w pobliżu stacji kolejki, która nie przetrwała ostatniego wybuchu wulkanu. Sama droga po śniegu jakoś szczególnie ciekawa nie była, ludzie się wlekli, trzeba było iść w grupie, ogólnie to sporo czasu na rozmowy i przemyślenie życia 🤭 Była spora chmura, więc też niewiele było widać.
Raz na jakiś czas przebijało niebo i chmury w połączeniu z wiatrem i słońcem prezentowały wspaniały spektakl. To było fajne 😍
Po przejściu fragmentu lodowego, zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy na szczyt. Mieliśmy ze sobą maski gazowe, ale w sumie to niewiele było widać i też w kraterze nie ma lawy. Także tego. Gdyby tutaj kończyła się wycieczka, to zdecydowanie nie warto za nią płacić.
To co sprawiło mi największą frajdę, to zejście. Właściwie to ciężko to nazwać zejściem, bo dostaliśmy jabłuszko, ciuchy na zjazd po śniegu i sekwencją rynien zjechaliśmy połowę drogi. Pierwszy raz w sumie robiłem coś takiego i miałem super zabawę jak już mniej więcej ogarnąłem sterowanie w szykanach 🤣
Drugą połowę drogi zjechaliśmy kolejką 😆 I to w sumie tyle 😅
Oczywiście jak byłem już w mieście i jadłem obiad, to przewiało chmury i doskonale było widać szczyt 🤷