Sucre - wspinanie na Sica Sica
11 października
Piąteczek upłynął pod znakiem języka hiszpańskiego. Rano robiliśmy zadania domowe, a po południu mieliśmy zajęcia. W międzyczasie poszedłem na obiad do mercado i wziąłem sobie Sopa de Mani, czyli zupę z orzeszków ziemnych. Była podana z makaronem i kawałkiem mięsa, a w smaku trochę słodka i orzeszkowa. Nie bardzo się nią najadłem, ale kosztowała 5 BOB, czyli około 2.5 PLN, więc całkiem przyzwoita cena 😂
Tym razem tematem przewodnim zajęć były u mnie czasy przeszłe. Całkiem spoko, myślę że takie 2 godziny ciągłego mówienia i słuchania dużo dają. Moje zajęcia są głównie skupione na mówieniu i Eric (który jest moim nauczycielem) powiedział, że dobrze sobie radze, tylko żebym mówił głośniej. Żeby to było takie proste 😅
Po lekcji poszliśmy w sześć osób do baru, a później dołączyło jeszcze dużo osób (część z nich poznaliśmy na gotowaniu dzień wcześniej). Jakoś nie do końca mogę wejść w tryb podróżowania, ale ogólnie takie miejsca jak ta szkoła są super opcją na poznanie nowych ludzi i tego na pewno będę szukał podczas mojego tripa.
Jest na przykład chłopak, który jest w podróży od 15 miesięcy i przypłynął (!) tutaj stopem. W ogóle w Ameryce Południowej jest bardzo dużo osób, które przyjeżdżają na dłuższy okres czasu, zazwyczaj jest to około pół roku. Nie dziwi to, biorąc pod uwagę że najdroższe w tym wszystkim jest przekroczenie oceanu. Czy to z Europy, czy to z Azji albo Australii.
Wracając do mieszkania zahaczyliśmy jeszcze o restaurację, żeby kupić sobie coś słodkiego. W moim przypadku był to sernik z marakują. Miał bardzo fajną konsystencję - nie był kremowy ale nie był też chamskim twarogiem. Był tak super wypośrodkowany.
12 października
Kolejny dzień był dniem wspinaczkowym. Tym razem uderzyliśmy na Sica Sica. Z podejscia i spod skałki rozpościerał się widok na całe Sucre. Widokowo bardzo fajna skałka, dodatkowo otoczona drzewami więc była szansa że nie będzie piekłem po 12.
Nie policzyłem ile jest obitych dróg i na miejscu okazało się że całe dwie. I pół, bo jedna była do połowy ohaczona. Obite drogi przechodziły przez bardzo ładny skośny okapik. Pierwsza z nich, która poszła na rozgrzewkę, była za 6a. Okapik prosty, a po nim bardzo ciekawe techniczne wspinanie w pionie/lekkim połogu.
Druga droga (za 6c+) okazała się dużo bardziej wymagająca. Okap był trudniejszy i to z dwóch powodów. Pierwszym, oczywistym w sumie, były dużo mniejsze chwyty. Zaraz po wyjściu z okapu okazało się że w sumie to nie ma za dużo stopni. W drugiej wstawce zachwiałem się przy robieniu drugiej wpinki, gdzie stałem na wiarę na małym stopniu, a lewą ręką wypierałem się z kciuka. Musiałem się złapać eksa, bo inaczej skończyłbym na ziemi 🙈 Droga puściła w 3 próbie, już bez żadnych ryzykownych wpinek 😅
Na koniec wstawiliśmy się jeszcze w rysę w której było wbite kilka haków. Dokładnie to cztery, wbite do połowy drogi, z czego dwa ostatnie się ruszały i nie chciałbym na nich latać. Na szczęście droga była łatwa i ryzyko było minimalne.
Pod skałką były takie śmieszne zeschnięte kwiatki, orzechy, albo coś innego - nie znam się. W każdym razue wyglądały jak śrubki.
Po wspinaniu standardowo obiadek. Dzisiaj była to jedna salteña. To taki pierożek z głębokiego tłuszczu który był wspaniały. Później był kurczak smażony na głębokim tłuszczu z ziemniakami i ryżem, który też w sumie był mega smaczny. Takie smaczne KFC 🤭 A na koniec wjechał deser z owoców z bitą śmietaną. Olbrzymia bomba kaloryczna 😋
O zachodzie słońca zauważyłem, że niebo zaczęło łapać bardzo ładny kolor. Z powodu murku w naszym patio nie było go widać, ale po krótkiej rozkminie udało się opatentować wejście na wystarczającą wysokość żeby go obejrzeć.