Shelter on the lake
1 stycznia
Umówiłem się ze znajomą z Brazylii (z el Bolson) na popołudniową plażę. Kiedy wracałem ze sklepu (zamkniętego), jedno z aut zatrzymało się i okazało się, że zostałem rozpoznany przez Dylana (który ma tutaj hostel (kind of), a z którym wspinaliśmy się przy okazji pierwszego pobytu w Bariloche. Zatrzymał się i zaprosił mnie na kolację do hostelu, który jest centralnie przy plaży, a także na wspinanie kolejnego dnia. Po spotkaniu ze znajomą podszedłem tam i dom wygląda w środku jak dom. Czuje się rodzinną atmosferę i jest prowadzony na wyjątkowych zasadach. Nie ma opłaty za nocleg, ani za jedzenie, jest sugerowana kwota, a pieniądze lądują w słoiku i są przeznaczone na jedzenie. Każdy kontrybuuje jak umie: gotowaniem, myciem naczyń, generalnie to jest trochę wspólnotowo i to określenie bardzo pasuje do tego miejsca. Dylan jest osobą wierzącą i większość osób tam przebywających także. Kolejną rzeczą która łączy większość ludzi (ale nie wszystkich) to wspinanie. Kolacja przypadała w ostatni dzień Chanuki, przez co też była całkiem inna niż na co dzień. Przed jedzeniem była krótka modlitwa, kilka zdań, a przed deserem zapalenie świec chanukowych poprzedzone historią o tym skąd ta tradycja pochodzi. Z ciekawostek to częścią obiadu były placki ziemniaczane, a na deser były pączki 😍 Po kolacji poszedłem na kemping przenieść swoje rzeczy 😀
2 stycznia
Dzisiaj wspinanko. Podejście dosyć trickowe, bo druga część przebiegała wzdłuż strumienia i bez Dylana, który znalazł i obijał skałę to mam wątpliwości czy ktokolwiek zdołałby mi wytłumaczyć jak tam dojść. No ale nie musieliśmy się tym zbytnio przejmować. Skała to granit i wbiłem się pierwszy, żeby zawiesić wędkę, ale plany się zmieniły i przeszliśmy na wielowyciąg. Pierwszy wyciąg jest techniczny, miał kilka miejsc które trzeba było rozkminić, bo nie było za dużo stopni albo chwytów, ale udało się bez problemu. W drugim nastąpiła zmiana na prowadzeniu. Musieliśmy trochę strawersować, bo pierwszy wyciąg nie był częścią wielowyciagu. Eric miał pewne problemy i skończył na A0. Szedłem drugi i absolutnie się nie dziwię, droga była połogiem, ale prawie pionem bez chwytów i z iluzorycznymi stopniami. Bardzo wymagająca, ale udało się przejść pierwszy crux. Niestety w drugim poszedłem na wprost, zamiast bardziej z lewej i się ukrzyżowałem, wszedłem za wysoko, ręce zostały nisko, dupa daleko od ściany, a nie znalazłem chwytu albo stopnia na tyle dobrego żeby to skorygować i odpuściłem. Ogólnie to trochę ściągało mnie na prawo, bo okazało się że ta droga się kończy po tym wyciągu, więc Eric strawersował do stanowiska z drogi obok (tej którą w umie chcieliśmy iść. Jak się okazało wyciąg był za 6c 😅 Ostatni wyciąg już był dobry. Na szczycie się rozwiązaliśmy, trochę pogadaliśmy i zamotaliśmy zjazd. Zdecydowaliśmy się na zjazd równoległy, pierwszy w moim życiu. Całkiem ciekawe, ale preferuję klasyczne zjazdy.
Kolejne wspinanie to pierwszy wyciąg nowo obijanej drogi w celu przeczyszczenia. Poszedłem w podejściowkach i w sumie poza jednym ruchem to nic się nie dzieje. Chłopaki obijali drugi wyciąg i z ich relacji wynika, że będzie bardzo fajną drogą w okolicy 7a. Później 6a+ żeby zawiesić wędkę na pierwszym wyciągu tradowej drogi (bardzo ładna rysa, później przerysa i na koniec kominek). Wstawiałem się jako drugi i wyciąg sztos. Zaczynała się baldem w rysie na dłonie. Miałem odczucie, że wyjadę z rysy, a później krótki fragment przerysy i krótki fragment kominkowy. Dużo technik na relatywnie krótkim wyciągu - bawiłem się świetnie.
Wieczorem wspólna kolacja poprzedzona krótką modlitwą, wymiana kontaktami z ludźmi i rozmowy przed spaniem. Przed kolacją się jeszcze spakowałem, żeby nie musieć tego robić rano.
3 stycznia
Pobudka rano, zrobiłem śniadanie i zacząłem się zbierać. Dostałem biblię w języku polskim, co jest bardzo miłym prezentem, nawet jeżeli w tym momencie moja wiara została całkowicie odsunięta na bok i czeka na lepsze czasy - temat spory i nie chcę się nad tym teraz rozpisywać 🙈 Pojechaliśmy na ciasto do Bruncherie w Bariloche - najlepsze jakie jadłem w Argentynie i tak duże, że zostało mi trochę do busa - a później zostałem odwieziony na dworzec (tak trochę na styk). Wszystko poszło sprawnie mas o menos i ruszyliśmy w stronę Chile. Pierwsza godzina spędzona na spisywaniu rzeczy na bloga, ale jedziemy przez naprawdę zachwycające krajobrazy. Już wiem, że chcę tu kiedyś wrócić ❤
Na granicy w sumie poszło sprawnie, zapomniałem wyjąć cytryny z plecaka i wyszło na skanie, więc musiałem wyciągać rzeczy, ale w sumie to tyle. W mieście zaczepił mnie ziomek z Francji, który widział że mam kask i może się uda razem powspinać w Cochamo. Udało się nawet sprawnie znaleźć przystanek autobusowy i po kilku minutach już jechałem do swojego nowego hostelu. Na koniec dnia odpaliłem sobie film Matylda - w którym jest występuje ciasto, które jadłem dzisiaj w Argentynie. Lekka historia, ale nie udało się skończyć - jutro też jest dzień.