Salkantay trek - dzień 2
17 lutego
O 5 pobudka, kucharze pukają do drzwi z kubkiem herbaty z koki. O 5.30 śniadanie i o 6 wymarsz. Dzisiaj najtrudniejszy dzień, bo jesteśmy na wysokości i mamy dosyć dużo przewyższenia do pokonania (prawie 1000). Zaczynamy razem, ale później dostajemy zielone światło na swoje tempo. Mamy ustalone checkpointy gdzie czekamy na grupę. Najpierw przy jeziorze, a później na szczycie przełęczy.
Tam czekamy na kilka osób, które wzięły konie na podejście i przewodnicy opowiadają o lodowcach, które inkowie traktowali jako bogów i odprawiamy rytuał w zgodzie z ich tradycją. W stronę każdego z lodowców wypowiada się podziękowanie, dmucha przez liść koki, a na koniec liście przykrywa się kopczykiem kamieni.
Pogoda jest średnia, ale znośna, chmury, mgła i mżawka, ale czasem widać trochę Salkantay i lodowca.
Na zejściu każdy idzie swoim tempem. Nasz kolejny cel to obiad, ale łapie nas deszcz jakieś 20 minut przed i kompletnie przemacza. Dochodzimy do miejsca, w którym wydaje nam się, że jest nasze, ale okazuje się, że jeszcze kawałek i tak dwa razy, aż docieramy do celu. Tam dostajemy ciepłą herbatę z koki i czekamy na całą grupę, a następnie jemy obiad.
`
Jest zimno i mokro, ale kiedy ruszamy po obiedzie łapiemy chwilowe okno pogodowe, w którym sobie zbiegamy na dół z ziomalką z Holandii i docieramy do naszego noclegu. Chwilę później zaczyna znowu padać 🙈
Kwaterujemy się i kiedy wszyscy docierają na miejsce i siedzą z piwem, też kupuje sobie jedno, ale za to litrowe 😁 Po kolacji spanko z nadzieją na lepszą pogodę kolejnego dnia.