Salkantay trek - dzień 1
16 lutego
Pobudka o godzinie 4 rano, dopakowanie rzeczy, niestety skarpetki nie wyschły, więc pakuje jeszcze wilgotne, zostawiam duży bagaż w hostelu i czekam na transport.
Jedziemy pozbierać resztę uczestników, a później na śniadanie, za które muszę zapłacić, bo nie jest w moim pakiecie. Po śniadaniu udajemy się na początek trekkingu i tam zaczynamy od stromego podejścia, a następnie po płaskim idziemy na pierwszy nocleg. Po drodze mamy dwa przystanki, podczas których nasi przewodnicy opowiadają o lokalnych roślinach, głównie o właściwościach leczniczych. Mijamy też kilka mniejszych kaskad przelewających się obok ścieżki.
Po obiedzie mamy chwilę dla siebie, a później mały trekking nad jezioro. Forma testu sprawnościowego i mini aklimatyzacja przed kolejnym dniem.
W miarę sprawnie udaje się wyjść na górę, chociaż czuję wysokość. Przy jeziorze robimy sobie sesje zdjęciowe. Siedzimy tam chwilę i idziemy kawałek dalej, gdzie po wejściu na grań rozpościera się widok na sąsiednią dolinę. Przez dłuższa chwile siedzimy, podziwiamy widok, robimy zdjęcia i zachwycamy się tym gdzie jesteśmy. Przez środek doliny płynie rzeka, i na podmokłym terenie jest pełno koni. Cała dolina jest zielona, chociaż nie ma tam drzew i gdzieniegdzie widać kamienne murki, być może pozostałości po Inkach.
Na zejściu zaczyna łapać nas deszcz i trzeba uważać żeby się nie wywrócić. Łapie jeden ślizg na błocie i mimo, że bez upadku, to mi wystarczy. Kiedy docieramy do bazy, zaczyna się lać z nieba i dosyć blisko uderzył też grzmot. Ludzie dochodzą do bazy przemoczeni i ze wspomnieniem błyskawicy 😅
Wieczór upływa na grze w yatzee, karty, a później briefingu i kolacji.