Powrót z selvy
5 marca
Dzisiaj wstałem o 4.30 i o 5 ogarnialiśmy śniadanie i zaczynaliśmy zwijać obóz. Popłyneliśmy w dół rzeki i po drodze zatrzymaliśmy się żeby szukać bullet ants dla ziomka. Poziom wody jest na tyle duży, że ścieżka jest zalana, więc trochę nadłożyliśmy drogi żeby obejść wodę, ale i tak skończyło się tym, że trzeba było wejść po pas do wody. Ja odpuściłem i przez ponad godzinę czekałem, aż Jorge z Tomasem wrócą. Nie mam zamiaru wchodzić po pas w wodzie dla mrówek, kiedy mam ciągle mam tę ość i czuję się jakbym miał zapalenie gardła. Udało się im znaleźć mrówki, ale Tomasa nic nie boli mimo pięciu ugryzień, więc ciężko stwierdzić czy to dobre mrówki czy tory były złe. Po drodze jeszcze podpływamy do miejsca, w którym są delfiny i udało mi się jednego zobaczyć, ale nawet to nie przebiło się przez mój kiepski humor 😐
Wracamy do społeczności vel wioski, gdzie w końcu biorę prysznic i piorę wszystkie swoje rzeczy. Jest pełne słońce i jak się okazuje, po wyjściu z lasu jest nawet jasno i ciężko przyzwyczaić oczy. Jemy obiad, a po obiedzie zostaje przeprowadzony na mnie obrzęd mający pomóc mi z ością. To jest ciekawe i nie zmyślam. Polega na zawiązaniu wokół szyi sznurka, który pociera się wcześniej trzy razy o cipkę, w tym wypadku półrocznego dziecka szepcząc coś o tym żeby ość przeszła 🤷♂️ Wydaje mi się że prędzej czy później ość i tak wyjdzie, więc sposób zadziała. Tym bardziej, że na pytanie ile czasu potrwa pozbycie się ości dostaje odpowiedź, że to sekret dżungli 🤷♂️
Przed samym wyjazdem zostaje zorganizowana wystawka z ręcznie robionymi rzeczami i gdyby nie to, że nie wiem ile mogę zabrać i czy dotrwa do powrotu to kupiłbym sobie ręcznie plecione tacki z palmy.
No i wracamy, w końcu cywilizacja. Już obiad w społeczności był doświadczeniem jak z najlepszych restauracji 🙈 Całą drogę tylko czekam aż wrócimy do Iquitos i będę mógł w końcu iść na SOR. Męczące doświadczenie, bo każde przełknięcie śliny o tym przypominało 🫤 Po dotarciu do miasta pierwszą rzeczą jest mój szpital, ale po chwili podchodzi pielęgniarka i mówi, że tego tutaj nie ogarną (nie było chyba lekarza) i dała adres do kliniki otolaryngologicznej, do której podjeżdżamy i tam już zostaje sam. Rejestruje się i po chwili przyjmuje mnie lekarz (80 SOL za konsultacje). Badanie z patyczkiem, ale mówi że nic nie widać i że potrzebny będzie endoskop. Płacę 280 SOL, czekam w poczekalni i po pewnym czasie mnie wołają.
Ciężko się dogadać, ale dostaje znieczulenie miejscowe w formie płynu, które mam trzymać w ustach przez jakieś 5 minut. Pod koniec trzy razy wpuścić trochę płynu do gardła i w końcu mogę to wypluć. Czuję jak część twarzy mam sparaliżowane i trochę kwadratowo się mówi, no ale dobra. Mam usiąść prosto na krześle i ręce położyć na kolanach. Lekarz łapie mi język przez gazę i wkłada do gardła wziernik. Mimo odruchu wymiotnego chyba udało się znaleźć tę jebaną ość, bo następnie to ja mam trzymać język (przed zębami hehehe). Teraz idzie gorzej, bo odruchy wymiotne uniemożliwiają dokończenie zabiegu, więc po kilku nieudanych próbach dostaje więcej znieczulenia wkropionego na język. Mam trochę wpuścić do gardła, ale nie mam czucia w języku i zanim się zorientowałem to mi wpłynęło trochę dalej tego płynu niż bym chciał. Po chwili zaczął działać i straciłem funkcję przełykania śliny. Mięśnie przestały działać 😅 No ale, ciśniemy dalej z zabiegiem. Żeby wszystko było jak należy to miałem mówić eeeee, ale jak się okazuje nie mogę tego robić jako silne i wyraźne e, bo szybko tracę oddech i wymaga to dużej operacji mięśniowej, a chodzi o to żeby ułożyć dobrze usta i wydmuchiwać powietrze, więc skończyło się na takim przestraszonym i cichym “e”. Po drugiej próbie nową metodą udało się! Wspaniałe uczucie ulgi, że już więcej nie trzeba tego będzie robić. Jeszcze na koniec szybkie sprawdzenie czy wszystko wyszło i dostałem receptę na antybiotyk. Mam swój w apteczce, który pokazałęm i dobrze, bo nie dość że jest ok, to jeszcze mocny i zamiast 6 dni 2x dziennie, wystarczy 3 dni po kolacji.
Po zabiegu czekam aż mi zejdzie znieczulenie i będę mógł jeść, a także ogarniam papiery dla ubezpieczalni. Pomylili się w rejestracji i wrzucili mój pesel zamiast paszportu, ale mam nadzieję że to nie będzie problem. Próbuję jeszcze ogarnąć bilety na łódkę na kolejny dzień, ale kiedy docieram do biura to jest już zamknięte. Piszę więc na whatsappie na numer agencji i idę coś zjeść. Przez następne trzy unikam ryb, więc biorę hamburgera i sok z marakui 😍 a po kolacji łapię tuk tuka i wracam do hostelu.
Jeszcze słowem podsumowania całej wycieczki, to mimo że ja się jakoś świetnie nie bawiłem, to jestem wdzięczny za to doświadczenie Selvy. Nasz przewodnik mega ogarnia i jest lokalsem, który żyje tutaj całe życie i naprawdę, jeżeli ktoś chciałby się nauczyć życia w dżungli to mogę go polecić z całego serca. Z tym zastrzeżeniem, że żeby naprawdę z tego skorzystać to pasowałoby jechać do dżungli na miesiąc lub dłużej. Można się nauczyć budować domek, polować, zastawiać sidła, łowić ryby, orientacji w dżungli i wszystkiego co potrzebne żeby w niej przeżyć. I najlepiej to zrobić w lecie, bo jest więcej zwierzątek, rzeki są mniejsze, więc też łatwiej złowić ryby,
Myślę sobie, że moje kolejne spotkanie z dżunglą będzie zorientowane ściśle na zwierzątka i cieszeniem się kontaktem z dziką przyrodą, ale to raczej w porze suchej. Teraz praktycznie nic nie szło zobaczyć, a jedynie usłyszeć w noocy czy za dnia, że te zwierzęta są.
Ostatni wniosek to taki, że te wszystkie repelenty nic nie dają w porównaniu do kadzidełek. Mieliśmy takie spirale na komary, które sobie cudownie z nimi radziły i polecam to dużo bardziej niż spraye.