Isla del Sol
11 lutego
Pobudka, pakowanie, zostawienie większości rzeczy w hostelu. Biorę tylko to co potrzebne, parę ciuchów jakieś słodycze, pieniądze i idę na przystań. Po drodze zgarniam śniadanie, a łódkę znajduję właściwie od razu. Pierwsza osoba, którą pytam o to gdzie jest moja łódka okazuje się być tą właściwą 😀
Wchodzę do środka, zajmuję losowe miejsce z przodu przy oknie i słyszę jak dziewczyna, która siedzi przede mna i rozmawia po francusku, rzuca jakieś słowo, które brzmi jak Kraków, więc się jej pytam czy jest z Polski i okazuje się że tak 🙈 Podczas rejsu głównie pada, więc słucham muzyki i trochę piszę bloga, a trochę próbuję zasnąć 😅
Po dotarciu na miejsce, trochę rozmawiamy i idziemy na śniadanie. W międzyczasie spotykamy jeszcze Walijczyka, który jest znajomym Polki 🫣 Jemy wspólnie śniadanie i ruszamy na szlak północ-południe. Mijamy hostel, w którym mam rezerwację, więc odbijam żeby się zameldować i mówię znajomym, że ich dogonię.
Nie mogę znaleźć hostelu, Pani pracująca obok niego wskazuje mi drogę, ale w środku nikogo nie ma, więc tak się trochę miotam, chodzę wokół (krajobraz mocno wiejski, gdzieś jakieś ogródki, trochę gnoju, zwierzęta gospodarskie), aż w końcu wracam do środka i w końcu gdzieś za uchylonymi drzwiami widzę ludzi, pozdrawiam i za chwilę wychodzi właścicielka. Dostaję swoje łóżko (a nawet dwa) i udaje mi się zbić cenę do sensownej wartości 😅
Ruszam na szlak, po drodze mijam dosyć dużo dzieciaków. Na wyspie mieszka podobno 3 tysiące ludzi, ale niewiele ich widać. Po pewnym czasie jestem w miejscu, w którym kupuje bilet od dwóch ziomków i dreptam sobie dalej, raźnym tempem, żeby dogonić nowych znajomych, od których nawet nie wziąłem kontaktu 🙈
Dochodzę do rozejścia na punkt widokowy, ale stwierdzam, że raczej tam nie poszli, bo nie mają za dużo czasu. Chcą wracać dzisiaj do Copacabany, więc nie mają za dużo zapasu. Po chwili wydaje mi się, że widzę ich w oddali. W końcu doganiam ich przed pierwszymi ruinami - jedynymi po tej stronie wyspy. Obok ruin jest też miejsce, gdzie odbywają się rytuały. Każdy sezon wegetacyjny wiąże się ze swoimi, już nie pamiętam dokładnie jakimi, ale oglądałem nagrania 4 miesiące temu, kiedy byłem w muzeum etnograficznym w Sucre. Na pewno zabija się lamę, pali ognisko, śpiewa i tańczy. Są też ruiny, które w sumie nie są jakieś szczególne.
Przez następne kilkadziesiąt minut idziemy szlakiem podziwiając krajobrazy. Jesteśmy na grani wyspy, więc widzimy wszechobecne jezioro Titikaka. Widok wyjątkowy i bardzo potrzebna odmiana od miasta. Cieszę się, że tu jestem, tym bardziej że nie było to takie pewne i plany kilkukrotnie się zmieniały.
W połowie drogi zaczepia nas jakiś ziomek i mówi że mamy mu zapłacić 5 BOB za resztę szlaku, ale nie ma żadnych biletów, więc to ignorujemy i idziemy dalej. Kiedy kupowałem bilet na początku, pytałem czy jest ważny kilka dni i dowiedziałem się, że tak, a także, że każda część wyspy jest biletowana osobno, ale biletowana 😛
Dochodzimy w końcu do miasta docelowego i schodzimy do portu. Mój plan zakłada ewentualny spacer do ruin na południu, a na pewno powrót łódką, bo jestem już zmęczony. Podchodzę do stolika i pytam kiedy odpływa łódka. Otóż nie wiadomo czy w ogóle dzisiaj popłynie, bo jezioro jest trochę wzburzone i jest zbyt niebezpiecznie dla małych łódek.
No nic, żegnam się z ziomkami i idę na południowe ruiny. Tam okazuje się, że nie ma żadnych biletów 😅 Ruiny to taki sobie budyneczek świątyni. Dużo pojedynczych pomieszczeń, styl jak z filmów i czuje się trochę jak Indiana Jones, więc nagrywam sobie filmik, żeby dorzucić muzyczkę z filmu na insta, jeszcze trochę zwiedzam i w końcu ruszam dalej.
Idę na koniec wyspy, a później powoli wracam w stronę mojej wsi. Bateria mi się kończy więc staram się być oszczędny z telefonem, tym bardziej że kilka razy troszkę mylę drogę. Po pewnym czasie dochodzę do najwyższego punktu na ścieżce, tam robię sobie postój, znajduję power banka w plecaku 🤷♂️ i zjadam ciastka, które mam jeszcze z Huayna Potosí 😅
Chwilę później odbijam z głównego szlaku na ścieżkę do miasta, która jest bardzo słabo widoczna, więc ścinam sobie trochę, trochę się miotam, ale po pewnym czasie docieram do skał i tam droga jest bardziej oczywista. Wchodzę do wioski od tyłu, a więc od części gospodarczej, stajnie, obory, dużo zwierzątek - owce, osiołki, świnki - wieś jak wieś.
Dochodzę do głównej ulicy i jako że mam wszystko (ładujący się telefon) to idę na kolację. Zupa, rybka w czosnku i sok z marakui - idealne zakończenie dnia. Dla takich kolacji warto żyć 😀