Huayna Potosì
5 lutego
O 8.30 przychodzi Pani w tradycyjnym stroju i prowadzi nas do busa kilka przecznic dalej. Z naszego hostelu, oprócz mnie, są jeszcze cztery osoby. Najpierw jedziemy do siedziby agencji i tam mierzymy i dostajemy buty, rękawiczki, spodnie i kurtki. Kiedy każdy ma już swoje ubranka, albo wie czego potrzebuje (w bazie jest więcej par butów), ładujemy się ponownie do busika i jedziemy do pierwszej bazy. Tam rejestrujemy się i płacimy po 50 BOB za wstęp.
Dostajemy śpiwory i zostajemy rozlokowani na poddaszu bazy, na “łóżkach” składających się z dwóch wygniecionych materacy. Mamy też śniadanko i po tym wszystkim dostajemy resztę szpeju: raki, czekan, uprząż, stuptuty i kaski (wziąłem swój, bo jest wygodny i go lubię 🤗).
Wyposażeni w to wszystko, idziemy na lodowiec na naukę chodzenia w rakach i wspinanko. Tylko jedna droga i to na wędkę ale zawsze jakieś metry 🫢 Nie mam dużego doświadczenia we wspinaniu lodowym, a tu jeszcze ściana skopana i ciężko było dobre stopnie znaleźć 🙈 ale droga weszła bez odpadnięcia 😀
Po aktywności wracamy do bazy na obiad i czas dla siebie. Tam książka i walka z lekkimi objawami wysokościówki. Trochę boli mnie głowa i zaczynam czuć brzuszek. Uczucie jakbym właśnie skończył jakiś wymagający trening, był na kacu, nie spał dwa dni. Trochę jakby miało mnie brać na wymioty, ale bardziej dyskomfort na myśl o jedzeniu lub piciu. W zasadzie cały czas leżę i kontempluje mój stan, ale idę na kolację i wszystko udaje się zjeść.
Po kolacji robię sobie kilkusekundowe zwisy na jednej ręce i nie pamiętam żeby kiedykolwiek głowa bolała mnie tak bardzo jak po tym ćwiczeniu 🙉 Cały pobyt w bazie jestem raczej aspołeczny, nie umiem być chory i szczęśliwy i nie bardzo mi na tym zależy 😅 Przed spaniem jest najgorzej, ale udaje się wygrać z objawami i po pewnym czasie zasypiam.
6 lutego
Spało się bardzo dobrze i rano nie czuję żadnych objawów. Śniadanie weszło perfekcyjnie, a później pakowanie plecaków na wyjście do górnej bazy. Następnie wczesny obiad, który zjadłem cały bez problemu 😊 Wychodzimy wcześniej niż ustalone to było na wczorajszym briefingu, żeby mieć lepsze miejsca w campo alto. Końcówka podejścia z 4800 na 5200 nie należała do najłatwiejszych, zaczynam odczuwać niską zawartość tlenu, ciężko się oddycha i w ogóle jest jakby trudniej. Irytujące dla mnie zaczyna być to, że nie mogę iść swoim tempem, tylko trzeba się dostosować. Normalnie, nie jest to aż takim wielkim problemem, ale w strefie, która jest bardziej wymagająca i wymaga dużych zasobów, zaczyna mnie to męczyć 😐
Pani w tradycyjnym stroju, która odbierała nas z hostelu towarzyszy nam przez cały czas trwania ekspedycji, wydaje mi się, że jest naszą kucharką. Po niecałych dwóch godzinach dochodzimy do bazy i zostajemy rozlokowani. Dostaje mi się góra łóżka piętrowego pod dachem i próbuję poradzić sobie z nasilającymi się objawami wysokościówki, czytaj leżę na łóżku i się nie ruszam. Dach jest nagrzany od słońca i absolutnie to w niczym nie pomaga, w ogóle to jak przez chwilę słońce nie świeciło to prawie przestała mnie boleć głowa.
Opuszczam jeden posiłek, a z kolacji zjadam tylko zupę (posiłek ze zdjęcia nieruszony). Pobudka jest wyznaczona na godzinę 12 a wyjście z bazy na 1 w nocy. Zaczynamy godzinę później niż niektóre zespoły 🤔
Sen był dziwny, mimo że nie czułem brzucha, ani bólu głowy, to nie wiem czy przespałem cokolwiek. Sen, o ile można to tak nazwać, był czujny i bardzo głęboko oddychałem. Nie był nawet męczący, ale jakiś taki trochę niespokojny.
7 lutego
W końcu doczekałem się północy i można było wstać. Zacząłem się ubierać i pakować na atak szczytowy. Następnie śniadanie, z którego właściwie nic nie zjadłem. Jakbym był zdrowy to mógłbym mieć problem, żeby cokolwiek przełknąć o tej godzinie, a znowu zacząłem czuć skutki wysokości. Zjadłem pół bułki z dulche de leche i dwa małe gryzy ciasta. Do tego herbata z koki i to wszystko.
Przed pierwszą jesteśmy już gotowi do wyjścia i ruszamy z bazy. Jesteśmy oszpejeni, bo lodowiec zaczyna się kilkadziesiąt kroków dalej i tam zakładamy raki. Wiążemy się liną, dwie osoby plus przewodnikiem i ruszamy.
Mamy zaplanowaną przerwę co 30-40 minut. Na początku idzie się nawet spoko, zapas energii jest, wysokość mała, jest fajnie 😅 Tuptamy po śniegu, w nocy, z czołówkami, spoko klimacik 🤗 Atak szczytowy wygląda tak, że idziemy razem trzema grupami trzyosobowymi, a przed nami i za nami inne agencje. Część przewodników, to Panie w tradycyjnych strojach, co wygląda dla mnie trochę egzotycznie, ale działa. Nie jestem pewien czy to “nasza” Pani, czy inna.
Na pierwszym postoju biorę kilka łyków wody (jeszcze ciepłej) i chce mi się rzygać. Czuję się jak po bardzo intensywnym wysiłku fizycznym. Zaczyna mnie irytować, że mamy niedopasowane tempo, i muszę się zmuszać żeby iść wolniej. Nie mam zamiaru biec, ale nawet wolne przekładanie nóg okazuje się szybsze niż najwolniejsze tempo przed nami. Kosztuje to dodatkową energię, a tej za bardzo nie ma z czego czerpać. Prawie nic nie jadłem, prawie nie piłem, prawie nie spałem. Tlenu coraz mniej i zaczynam coraz ciężej oddychać, czasem tempo się zgrywa dobrze i jest łatwiej, czasem trzeba stanąć i czekać aż zator się udrożni i można wziąć kilka głębszych wdechów na zapas, ale generalnie to zaczynam to odczuwać jak uciążliwe interwały, których można by uniknąć.
Na jednym z postojów widać światła miasta - Alto i towarzyszy nam także rozgwieżdżone niebo. Nie jestem w stanie cieszyć się tym wszystkim, mimo że w innych okolicznościach mógłbym tam siedzieć godzinami 😮 Mamy naprawdę genialną pogodę i pisząc to nie mogę się doczekać, aż dostaniemy zdjęcia od naszego przewodnika. Tylko klęczę, albo siedzę na śniegu i kalkuluję swoje możliwości łapiąc tlen. Chciałbym zrobić jakieś zdjęcia, ale nie ruszanie się i regeneracja jest priorytetem, a w zasadzie to przestaje istnieć coś takiego jak priorytet, jest już tylko konieczność. Przerwy są krótkie, po 2, 3 minuty, żeby za bardzo się nie wychłodzić.
Idę w cienkich decathlonowych rękawiczkach, więc też pilnuję żeby się nie odmrozić. Zmieniam ręce na czekanie i stale kontroluję. Na jednym z postojów muszę założyć łapawice i kurtkę puchową od agencji, bo jest już troszkę za zimno. To wszystko po fragmencie gdzie trzeba się było podwspinać, więc ręce miały kontakt ze śniegiem. Dostaję od przewodnika jakieś lepsze rękawiczki i na to zakładam łapawice z plecaka.
Jest coraz trudniej i zaczynam liczyć w zegarku ile przewyższenia zostało. Ciężko się zdecydować czy wolę dłuższe łagodniejsze podejścia, czy strome fragmenty. Pierwsze jest spokojniejsze ale wydłuża ilość metrów do pokonania, drugie jest bardziej męczące i intensywne, ale przybliża do szczytu. Nie mam jakiejś wewnętrznej motywacji, która uszlachetniałaby zdobycie szczytu, jak jakieś marzenia o Mount Evereście, albo innych górach wysokich. Generalnie to jestem hejterem polskiego kultu himalaistów 🤷♂️
I tak sobie tuptam, noga w górę, noga w dół, głęboki wdech, wydech. Pilnowanie żeby się nie zatoczyć, żeby się nie potknąć, sam ze swoimi myślami o tym, że wcale mi się to nie podoba, ale jeszcze daję radę.
Na każdym postoju jest tylko “cansado", “no puedo respirar", ale dzielnie cisnę dalej, chociaż nie widzę w tym sensu 🙄 Zegarek pokazuje coraz więcej pokonanego przewyższenia, aż w końcu zaczyna być widać zarys szczytu, albo i nie, ciężko powiedzieć czy widzę gwiazdy czy światła czołówek i jak długo daleko jeszcze do końca, i gdzie on w zasadzie jest.
Za nami niebo zaczyna się różowić, powoli nadchodzi wschód, minimalnie poprawia się widoczność i góra zaczyna się odróżniać na tle nieba. I tak sobie tuptam, noga w górę, noga w dół, głęboki wdech, wydech. Pilnowanie żeby się nie zatoczyć, żeby się nie potknąć, sam ze swoimi myślami o tym, że to niekoniecznie jest ostatnie podejście, że może to fałszywy szczyt, że nie ważne co będzie za 50 metrów, trzeba podnieść nogę, przełożyć czekan do drugiej ręki, wdech, wydech, nie zjechać ze zbocza.
W końcu jesteśmy na ostatniej prostej. Nie ma już wątpliwości, widać szczyt i ludzi robiących zdjęcia. Nie mam wielu uczuć, jestem naprawdę zmęczony, nie pamiętam żebym kiedykolwiek podjął taki wysiłek psychiczny jak dzisiaj. Po kilku minutach zaczynam jednak pozować do zdjęć, zrobiłem sobie selfie i pojedyncze zdjęcia, ale też marznę i chciałbym zacząć schodzić. Jedna z przewodniczek jest w tradycyjnym stroju, co dodaje więcej klimatu do całej sytuacji. Jest ładnie, ale instynkt przetrwania robi swoje. Jestem wykończony i wcale nie czuję, żeby zejście było proste i za darmo.
W końcu zaczynamy schodzić, idę pierwszy, przewodnik na końcu. Nie czuję tego mitycznego “z każdym metrem jest coraz łatwiej”. Po prostu idąc w dół przemieszczam się szybciej tym samym nakładem sił, ale nie zmienia to tego, że potrzebuję przerw na nabranie oddechu i regenerację. Idę trochę szybciej niż partner i muszę trochę zwolnić, bo lina nie pozwala iść własnym tempem. Zaczyna do mnie docierać piękno miejsca, a poza tym jest jasno, więc też więcej widać i na każdym postoju robię jakieś zdjęcia. Chcę mieć pamiątki, zwłaszcza że aktualnie jestem na pozycji “nigdy więcej”.
Po fragmencie “wspinaczkowym” i bardziej wymagającym zejściu, rozkładam się na śniegu i leżę. Leżę i myślę, że nie mam siły. Po chwili odpoczynku schodzimy dalej. Wciąż czuję brak tlenu, ale przynajmniej z kroku na krok baza jest coraz bliżej, a metry wchodzą szybciej.
Docieramy do granicy lodowca, tam się rozszpejamy, a później idę do łóżka. Normalnie zajęłoby to jakieś dwie minuty, ale w moim stanie to było pewnie jakieś dziesięć. Biorę kilka łyków fanty i leżę. Udało się na chwilę zasnąć, mimo że słońce świeci w dach i jest jak w szklarni.
Przychodzi przewodnik i mówi, że się pakujemy i schodzimy. Ja dalej wykończony, a tu jeszcze ponad godzina schodzenia z plecakiem, no ale trzeba, a poza tym mam nadzieję, że na dole będzie lepiej 😅
Na początku było trochę ciaśniej, ale udało się wyjść z zatoru i znaleźć własne tempo. Po najbardziej stromym fragmencie robimy przerwę, więc siedzę i łapię oddech, kolejne łyki fanty i po kilku minutach idziemy dalej. Jest łagodniej i całkiem sprawnie dochodzimy do schroniska, tam się rozkładam na ziemi, żeby po kilku minutach przepakować się do mojego plecaka i znowu się kładę na ziemii.
Siedzimy zmęczeni i czekamy na transport. Dojadłem snickersa, czyli moje jedyne jedzenie od śniadania (północy) i dopiłem fantę. Zacząłem się czuć lepiej i w końcu komunikować z ludźmi zdaniami złożonymi 😆 Kiedy przyjeżdża transport, zjadamy jeszcze po salteni i dostajemy colę do picia i ruszamy. Mój brzuszek już nie daje żadnych objawów, a ja czuję się dużo lepiej.
Kierowca odwozi nas do hostelu, zameldowanie, wyjście na jedzonko, prysznic, kontakt ze światem, książka, oddanie rzeczy do prania i pierwsze refleksje. Bardzo szybko z “nigdy więcej” przechodzę do wniosku, że to doświadczenie z takich, które jest najcenniejsze po czasie i mimo wcześniejszej deklaracji pewnie jeszcze kiedyś będę chciał zrobić coś w górach wysokich 🙈
Przed nocą idę jeszcze na miasto wymienić ostatnie dolary i kupuje sobie soczek na markecie. Siedzę z wielką szklanką i myślę, że w sumie jest fajnie 🥰