Biwak - Trynidad
9 stycznia
Dzień nic nie robienia i pakowania się na biwak. Planujemy 4 nocki. Poznaliśmy też naszych kempingowych sąsiadów i wypożyczyliśmy sprzęt od jednego (lokalny przewodnik), za 6 sztuk szpeju (mikrusy i duże friendy) zapłaciliśmy 100 000. Jakoś tak ostatnio mam trochę wyjebane na wydawanie pieniędzy. Chyba kwestia Patagonii, gdzie wszystko kosztuje krocie i ciężko liczyć każdą złotówkę. Uzbrojeni we wszystko co niezbędne wyszliśmy z kempingu o 16. Prawie, bo chcieliśmy zostawić rzeczy i jeden namiot, ale nikt nam nie był w stanie powiedzieć czy to jest za darmo czy trzeba za to zapłacić. Ostatecznie po pół godziny negocjowania z wolontariuszami, którzy tam pracowali, zawołali właściciela i się dogadaliśmy, że zapłacimy za jedno miejsce normalną stawkę, czyli 15 000. Problem był taki, że kemping jest zabookowany na full i nie mamy gwarancji, że jak wrócimy to będzie dla nas miejsce.
Wszystko ogarnięte to ruszyliśmy. Łatwo nie było i potrzebowaliśmy kilku postojów, ale po okolo 2.5 godziny dotarliśmy do biwaku. Biwak to kawałek miejsca gdzie można rozłożyć matę i śpiwór 😅 Jest centralnie u podnóża skały, więc przebywanie tam robi naprawdę mega klimat. Samo wyjście z lasu było zresztą wspinaczkowym szokiem, ściany są naprawdę imponujące 😮
Fajnie się powspinać z ludźmi z innych środowisk i zobaczyć jak przygotowują się na takie rzeczy. Dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak bivy bag i wydaje się być niezbędnym wyposażeniem na biwak 😮 Doświadczyłem także, że zajmuje trochę czasu dotarcie się z ludźmi, którzy zostali przeszkoleni w innej szkole wspinanie niż podkrakowsiej, gdzie wszystko jest w miarę ujednolicone i pojedyńcze różnice są raczej niewielkie.
Ustaliliśmy pobudkę na około 5:30, a także z innym zespołem, że mogą iść wcześniej, bo my jako trójka i tak pewnie będziemy wolniejsi.
10 stycznia
Idziemy na Easy Does It, trochę się zgubiliśmy przy podejściu i musieliśmy zrobić jeden zjazd, ale później już jakoś poszło. Ponad pół godziny w kamienistym żlebie, a następnie podejście łatwym terenem pod drogę. Drugi zespół właśnie się zbierał, zaszpeiliśmy się i wystartowaliśmy. Prowadziłem pierwsze trzy wyciągi.
Pierwszy wyciąg to prosty połóg, który później odbijał do rysy. Drugi był bardziej trickowy, bo trzeba było się przewinąć na obłych podchwytach i mokrej skale. Próbowałem założyć kolanko, ale brakło trochę nogi, więc skończyło się na trochę siłowym przejściu, ale jakoś to poszło. Niestety po kolejnych metrach okazało się, że lina się przysztywniła i już nie było tak przyjemnie 😑 Bardzo mnie to irytowało i trochę sobie pokląłem, ale jakoś doczołgałem się do stanu. Ani wybieranie liny ani asekuracja do przyjemnych nie należały i ostatecznie skończyło się na użyciu microtraxion 🫣
Nie jestem pewien jak przebiegał kolejny wyciąg, tak byłem zmęczony walką z poprzednim, ale na kolejnym stanowisku dogonił nas inny zespół i puściliśmy ich przodem. Mieliśmy dużo czasu więc zmieniliśmy się na prowadzeniu i po kolejnym, albo dwóch zdecydowaliśmy się na wycof. Zrobił się zator, byliśmy zmęczeni, a trudności dopiero miały nadejść.
Przy zjazdach zaklinowała się nam lina na drugim wyciągu (jakiś taki pechowy) i Max podchodził, żeby ją odhaczyć, ale później już poszła. Na zejściu, zdecydowaliśmy się podejść do końca żlebu. Mało komfortowo się czułem, ale byłem ciekaw jak to wygląda wyżej. Posiedzieliśmy chwilę, popatrzyliśmy na drugą stronę, na naszą drogą i zeszliśmy na dół. Czujne długie zejście, ale dotarliśmy na biwak, ugotowaliśmy kolację, zagraliśmy w Yatzee i poszliśmy spać.